Nie straszne nam burze czy pandemie… straszna jest nam obojętność
Rozmowę z wieloletnim Dyrektorem Międzynarodowych Konkursów Pianistycznych im. I. J. Paderewskiego – Henrykiem Martenką przeprowadziła Alicja Atlak
Henryk Martenka – Honorowy Dyrektor Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. I. J. Paderewskiego, Dyrektor Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. I. J. Paderewskiego w latach 1986, 1998, 2004, 2007, 2010, 2013, 2016, 2019, 2022. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego (polonistyka i filologia klasyczna, 1981) oraz Uniwersytetu Warszawskiego (edytorskie studia podyplomowe, 1986).
Od 1982 roku mieszka w Bydgoszczy. Dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny; felietonista, tłumacz i wydawca. W latach 1982-1990 kierownik działu muzycznego w wydawnictwie „Pomorze”. Stypendysta „Japan Foundation” w Japonii.
Założyciel i wieloletni prezes Towarzystwa Operowego w Bydgoszczy (1985). Wraz z pianistą prof. Jerzym Sulikowskim reaktywował Konkurs Pianistyczny im. I. J. Paderewskiego. Inicjator i dyrektor Międzynarodowych Warsztatów Perkusyjnych w Bydgoszczy (1989-94), Letnich Polonijnych Warsztatów Artystycznych w Bydgoszczy (1990). Zainspirował powstanie Towarzystwa im. Paderewskiego w Los Angeles (2007); członek jego Advisory Board. Inicjator letniej akademii „Paderewski Piano Academy”, unikatowego masterclass dla pianistów z udziałem orkiestry symfonicznej. Autor czterech tomów Wielkiego akordu.
Alicja Atlak: Panie Dyrektorze, jak wyglądała Pana droga do zaangażowania się w działalność Towarzystwa Muzycznego w Bydgoszczy oraz zawiązania współpracy z biurem Międzynarodowych Konkursów Pianistycznych im. Ignacego Jana Paderewskiego?
Henryk Martenka: Moim mentorem i osobą, która sprawiła, że przyjechałem do Bydgoszczy zaraz po studiach w Krakowie, był prof. Piotr Perkowski – kompozytor, ostatni żyjący wtedy uczeń Karola Szymanowskiego. Uznał, że mogę zostać rzucony na rubież, na daleką placówkę i tam spróbować rozwinąć Wydawnictwo Muzyczne. Jak bardzo mnie to zaangażuje w Towarzystwo Muzyczne, wtedy jeszcze nie wiedziałem. Piotr Perkowski był rodzonym bratem Felicji Krysiewiczowej, byłej prezes Towarzystwa Muzycznego w Bydgoszczy. Zatem wątki zaczęły się ze sobą łączyć. Jako pracownik RSW obiady jadałem w suterenie „Gazety Pomorskiej”, czyli w dawnej Resursie Kupieckiej, gdzie odbył się ten słynny raut ku czci rodziny Szymanowskich. Mało tego, stolik w stolik jadałem obiad (często mielony z buraczkami), ze znakomitym dziennikarzem, żeglarzem i dziennikarzem sportowym Zbyszkiem Urbanyim, synem Zygmunta Gabriela Urbanyi’ego. Znowu coś się zawiązywało….
To, że trafiłem w krąg organizatorów konkursu, było przypadkiem. Jako człowiek, który do pracy w tym mieście przyjechał w 1982 roku, byłem w Bydgoszczy drugi raz w życiu (raz byłem przejazdem). Nie miałem pojęcia, że I Konkurs Pianistyczny odbył się jesienią 1961 roku i że wygrał go Jerzy Maksymiuk, będący już w latach 80. uznanym dyrygentem, szefem szkockiej orkiestry BBC, wielką postacią po sukcesach w Warszawie. Ojcem pomysłu reaktywacji konkursu był prof. Jerzy Sulikowski, pedagog z Gdańska, który doskonale pamiętał konkurs sprzed 25 lat. To on mnie zainspirował i poprosił o pomoc jako dziennikarza i wydawcę. Organizowanie tego konkursu odbywało się wyłącznie siłami Akademii Muzycznej, był niewielki i odbył się w 1986 roku. Potem przeszedł z Akademii do Towarzystwa Muzycznego i tam zaczęliśmy szlifować jego formę i jakość.
A.A.: Jakie były początki konkursu, zaraz po jego reaktywacji w 1986 roku?
H.M.: Dzisiaj nazywamy to przemysłem kultury. Tak jak w latach 30. bydgoszczanie oczekiwali coraz wyższej jakości wydarzeń muzycznych, podobnie uważaliśmy, że każdy kolejny konkurs powinien być lepszy od poprzedniego. W 1986 roku zajmowałem się jego organizacją nie jako dyrektor, ale jako rzecznik prasowy, organizator, menedżer, choć wtedy, oczywiście, jeszcze nie używano takich pojęć. Pod koniec lat 90. Konkurs stracił impet, co zdarza się w przypadku przedsięwzięć kulturalnych prowadzonych siłami społecznymi. Następuje apogeum, a potem to opada. Potrzebne są nowe impulsy, a w kulturze impuls jest jeden – pieniądze. Jeżeli są pieniądze, można zdziałać cuda.
A.A.: Jak zatem wygląda pozyskiwanie środków na bydgoski Konkurs Pianistyczny?
Wiele miast inwestuje ogromne środki w muzykę, chcąc stać się miastami ważnymi na mapie świata. Dajmy przykład Hamamatsu w Japonii czy Tromsø w Norwegii – miasto rybaków gdzie noc polarna trwa kilka miesięcy. Mając pieniądze i inwestując je w kulturę, stworzono konkurs, który jest teraz marką globalną. W Bydgoszczy, mimo że mamy już lata 20. XXI wieku, wciąż musimy przekonywać organy decyzyjne o wartości inwestowania w kulturę. Piszę o tym w każdym z czterech tomów Wielkiego akordu. Musimy ciągle uświadamiać decydentom, że nie ma lepszej inwestycji w rozwój miasta niż kultura. Bydgoszcz była, jest i będzie muzyczna. I to nie jest kwestia kokieterii, ani nawet patriotyzmu. Jak powiedziała kiedyś prof. Aleksandra Kłaput-Wiśniewska, znawczyni historii kultury muzycznej w Bydgoszczy, soliści wyjeżdżali z tego miasta dumni, szczęśliwi i pełni satysfakcji. Takie opinie słyszałem wielokrotnie, również w latach 80., recenzując koncerty w Filharmonii Pomorskiej. Dyrygenci, soliści, śpiewacy czy instrumentaliści mówili: „Ale macie fantastyczną widownię! Przygotowaną, świadomą, potrafiącą się zachować” – i to była prawda, ponieważ powojenne dziesięciolecia zaowocowały przynajmniej dwoma pokoleniami ludzi świadomych tego, co jest im potrzebne.
A.A.: Chciałabym teraz nawiązać do akcji książki Wielki akord 4. Już pierwsze strony niejako zaskakują czytelnika dosyć przytłaczającą aurą, w jakiej znalazła się kultura i gospodarka. Chciałam zapytać, czy z perspektywy Pana kariery te ostatnie lata były najtrudniejsze, czy też zdarzały się okresy rodzące większe problemy dla organizatorów kultury.
H.M.: Mamy na myśli covid czy wojnę?
A.A.: I jedno i drugie…
H.M. Obie sytuacje były trudne, ale w procesie kreacji kultury nie ma okresów łatwych. Zawsze są jakieś trudności. Jak wcześniej wspomniałem, wszystko sprowadza się do jednego. Tak jak wojna wymaga armat, tak kultura wymaga pieniędzy. Covid skomplikował nam sytuację, chociaż nie w takim stopniu, jak można było się obawiać. Tu muszę być szczery. Konkurs odbył się w listopadzie 2019 roku, jeszcze przed pandemią, która wybuchła wiosną 2020 roku w Wuhan. Trwała niespełna trzy lata. W momencie, gdy wirus zaczął gasnąć, odbył się kolejny konkurs. Nie musieliśmy przesuwać jego terminu jak Warszawa w przypadku Konkursu Chopinowskiego, który wypadł akurat w szczycie pandemii. Jeszcze gorszą sytuację miały Igrzyska Olimpijskie w Tokio, którą przesunięto o rok i przeprowadzono z ogromnymi restrykcjami.
Nawiązując do mojej wcześniejszej wypowiedzi, uważam, że dla kultury większą trudność stanowi na przykład obojętność i brak świadomości, czym nasz konkurs może być dla środowiska i dla Bydgoszczy. To jest przekleństwo demokracji, ponieważ demokracja co kadencję, co cztery lub pięć lat, wynosi do władzy nowych ludzi. Rolą obsesyjną, którą powinno się analizować w podręcznikach psychiatrii, jest przekazywanie kodu, paradygmatu wartości kulturowych nowym władzom. Czy to na poziomie miasta, województwa, czy ministerstwa.
Minister w Warszawie, niezależnie od rządu, zawsze doskonale wie, co dzieje się w stolicy. Ale Bydgoszcz? Nie wie, co się tutaj dzieje. To miasto, oddolnie, powinno być przede wszystkim świadome tego, co ma. Czy chce być stolicą rowerów, żużlu, czy muzyki? A jeśli muzyki – to fortepianowej, bo to jest nasz najsilniejszy atut: od instrumentów w Filharmonii Pomorskiej po katedrę fortepianu Akademii Muzycznej, legendę Pani Profesor Popowej-Zydroń, czy wielką postać Rafała Blechacza.
I tu jest właśnie problem. Niestraszne nam burze czy pandemie… straszna jest nam obojętność. Organizując konkurs, który kosztuje około 2 mln zł, czyli jest najtańszym tej skali międzynarodowym konkursem w Polsce, musimy za każdym razem przekonywać, po co to robimy. To jest właśnie najtrudniejsze. Oczywiście mogą się zdarzyć apogeum wojny czy inne katastrofy, które sprawią, że te rzeczy zejdą na dalszy plan. Niemniej kiedyś w wywiadzie powiedziałem, że animatorzy czy menedżerowie kultury nie powinni dostawać orderów zasługi, tylko krzyże walecznych, bo autentycznie ta rola wymaga żołnierskiego trudu.
A.A.: W książce można znaleźć fragment mówiący, że problemy z finansowaniem dotyczą nie tylko naszego konkursu, nie tylko konkursów polskich, ale 99,9% konkursów muzycznych na świecie. Czy Pańskie doświadczenie i intuicja podpowiadają Panu, jakie mogą być tego powody?
H.M.: Nie ma kraju na świecie, łącznie z arcybogatymi Chinami czy Stanami Zjednoczonymi, gdzie pieniędzy na kulturę jest dość. Żaden konkurs – a mówię tu o konkursach ze złotej setki Federacji Międzynarodowych Konkursów Muzycznych w Genewie – nie jest na tyle bogaty, żeby nie potrzebował więcej środków. A sztuką jest przekonanie decydentów lub właścicieli prywatnych, że warto zainwestować właśnie w kulturę. Nam się to wielokrotnie udawało, choć byliśmy daleko od sytuacji, w której biuro lub siedziba mogłyby żyć spokojnie, choć przez jakiś czas.
W momencie, kiedy kupiliśmy nowy fortepian – lutniczo wykończony, przywieziony z Japonii za sto kilkadziesiąt tysięcy złotych – wzięliśmy na to pożyczkę z banku. Potem przez kilka lat spłacaliśmy tę pożyczkę, dokonując cudów inżynierii finansowej. Udało nam się go spłacić. Fortepian jest fantastyczny i jest naszą własnością. Dzięki temu koncerty, na które przyjeżdżają wykonawcy – nasi laureaci czy laureaci innych konkursów, z którymi współpracujemy – odbywają się na najwyższej klasy instrumencie.
A.A.: Aby nie utknąć w przytłaczających klimatach, chciałabym teraz zacytować pewien fragment Wielkiego akordu 4 i liczę na jego rozwinięcie, ponieważ brzmi jak rozpoczęcie pięknej powieści. Odnosi się do pomysłu wpisania Bydgoszczy na listę kreatywnych miast UNESCO i brzmi następująco: „Powstał on w środkowej Szwecji, w rejsowym autobusie, w sobotni majowy wieczór, 2019 roku…”
H.M.: Rok wcześniej, w 2018, brałem udział w konferencji naszej Federacji, która odbywała się w Glasgow, w Szkocji. Tam, w rozmowach przy kolacji, koledzy z Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego odbywającego się w tym mieście wspomnieli, że wystąpili do UNESCO, aplikując w dziedzinie miast kreatywnych. Ta informacja jakoś utkwiła mi w głowie. Glasgow, muzycznie rzecz biorąc, przy nas jest niewielkim, prowincjonalnym miastem. Pięknym, oczywiście, jeśli ktoś lubi deszcz i wiatr…
Rok później, w Norrköping w środkowej Szwecji, na raucie wydanym przez burmistrza miasta, okazało się, że miejscowi bardzo sobie cenią fakt wpisania na listę kreatywnych miast UNESCO. I wtedy pomyślałem: „Dlaczego nie Bydgoszcz? Przecież my jesteśmy muzyczną potęgą, wiele innych miast na świecie mogłoby się od nas uczyć”.
Złożyliśmy więc taką petycję jako Zarząd Towarzystwa Muzycznego na ręce prezydenta miasta. Rok minął – urzędnicy nadal to przetwarzali. Zatem ponownie napisaliśmy pismo. W tym czasie dr Stefan Pastuszewski, znany społecznik i polityk lokalny, był w Katowicach i tam usłyszał, że Katowice są już na liście kreatywnych miast UNESCO. Napisał więc do prezydenta. Mieliśmy zatem dwa sygnały: nasz oficjalny wniosek i jego inicjatywę. Po dwóch latach postanowiliśmy działać bardziej stanowczo i sprowokować miasto do jakichkolwiek działań. Bryła ruszyła, stworzona została aplikacja. Pierwsze podejście zakończyło się niepowodzeniem, ale rok później – udało się. W 2023 roku Bydgoszcz trafiła na listę kreatywnych miast UNESCO.
A.A.: Czy ten fakt oddziałuje bezpośrednio na konkurs?
H.M.: Właściwie nie, ale jest to jeden z elementów, który potwierdza, że konkurs jest ulokowany w ważnym kulturowo mieście i że to jest miasto nacechowane muzyką.
A.A.: Jedną ze współprac, o której również można przeczytać w czwartym tomie Wielkiego Akordu, jest współpraca z Japan Paderewski Association. Chciałabym zapytać o zawodowe i towarzyskie relacje w tym środowisku.
H.M.: Wszystko opiera się na kontaktach towarzyskich. Na bezpośrednich relacjach. Mieliśmy dwa pomysły na stworzenie Towarzystw Paderewskiego. Pierwsze z nich powstało w 2008 roku w Los Angeles. Istnieje tam silne środowisko muzyczne, a profesorem fortepianu na Loyola Marymount University jest Wojciech Kocyan, laureat naszego konkursu z 1986 roku. To polonia inna niż ta z Chicago czy Bronxu – bardziej wykształcona, związana z Zachodnim Wybrzeżem. Ten pomysł padł na żyzny grunt. Powstało Towarzystwo Paderewskiego, które od razu zainicjowało Konkurs jego imienia dla studentów Zachodniego Wybrzeża. Konkursy zaczęły się odbywać, ale niestety po kilku latach zaczęły się tarcia, animozje i organizacja zamarła. Teraz coś się tam dzieje – być może będzie następny konkurs. Mam nadzieję, że uda się to odbudować.
Z japońskim Towarzystwem było inaczej. O jego założenie poprosiłem Hiroko Nakamurę, która była naszą jurorką. Długo dojrzewała do tego pomysłu, ponieważ Japończycy to nie są ludzie, którzy działają pochopnie. Jeżeli zostaną przekonani, będą oddani sprawie do końca. Nakamura taka właśnie była. Zgromadziła wokół siebie elitę japońską – dziennikarzy, wydawców, biznesmenów, a nawet ludzi z kręgu premiera Shinzō Abe. Kiedy umarła, całe to grono zostało sparaliżowane. To nie jest nic dziwnego – oni to mają w naturze. Pamiętam mój wyjazd studyjny w 1987 roku do Japonii. Pewnego razu naszą 10-osobową grupę Polaków zawieziono do Muzeum Narodowego. Okazało się, że muzeum tego dnia było zamknięte. Myślałem, że popełnią harakiri! Nie wiedzieli, co zrobić. Zamiast zaprosić nas na kawę czy sake, wpadli w panikę. Rozumiem więc, że po śmierci Nakamury również nastąpiła dezorientacja. Trwało to rok. Ale, gdy doszli do siebie, ruszyli z działalnością. Powołano na szefa Yukio Yokoyamę – pianistę, który pięć lat temu, w 2019 roku był w Bydgoszczy jurorem. Towarzystwo działa do dziś, być może dlatego, że nie ma w nim ani jednego Polaka – to są tylko Japończycy.
Dla nas to ogromny atut. Nasi laureaci jadą do Japonii, gdzie Towarzystwo organizuje im koncerty w Uniwersytecie Showa, w Hamamatsu czy w Sendai. To jest potężna rzecz, na którą państwowa firma wydałaby ogromne pieniądze, aby takie przedpole przygotować. My zrobiliśmy to własnym pomysłem. Pozostajemy z Japończykami w stałym kontakcie. To wspaniali ludzie – światowi, wykształceni w Europie i Stanach Zjednoczonych. To inna Japonia niż ta, którą pamiętam z lat 80. To jest inny świat.
A.A. Czyli, jak pisała Katarzyna Popowa-Zydroń, Ignacy Jan Paderewski nigdy nie odwiedził Japonii, ale jest tam postacią znaną, do czego przyczynia się też ta współpraca.
H.M.: Niewątpliwie. Dodam, że Paderewski jest kochany przez Japończyków, mimo że niewiele o nim wiedzą. To on opracował dzieła Chopina w najbardziej kanonicznej formie, z której kolejne pokolenia Japończyków uczyły się i startowały do Konkursu Chopinowskiego w Warszawie. Obecnie mamy nowe opracowanie prof. Ekiera, ale stare wydanie Paderewskiego jest ciągle szanowane. Mimo że Paderewski koncertował w ponad 100 krajach świata – był w Hongkongu, na Tajwanie – nigdy nie był w Japonii. A mimo to mamy tam swoją agendę.
A.A. Chciałabym teraz przejść do wielkiego wydarzenia, które dwa lata temu odbyło się w Bydgoszczy. W związku z obchodzeniem stulecia istnienia Towarzystwa Muzycznego wpadł Pan na pomysł, aby hucznie uczcić to święto i zaproponował Pan Federacji Genewskiej, aby odbyło się u nas 66. Zgromadzenie Ogólne Światowej Federacji Międzynarodowych Konkursów Muzycznych. Jakie wspomnienia pozostały Panu z tego wydarzenia?
H.M. Ten pomysł wynikał z faktu, że Federacja co roku zbiera się gdzieś indziej. Spotkania odbywają się w miastach organizujących konkursy, niekoniecznie pianistyczne, bo w skład Federacji wchodzą także konkursy dyrygenckie, wokalne, instrumentalne. Podczas konferencji w Erywaniu, w Armenii, zgłosiłem pomysł, aby w 2022 roku, w setną rocznicę powstania Towarzystwa Muzycznego, zorganizować Zgromadzenie Ogólne Federacji w Bydgoszczy. Pomysł przyjęto z zadowoleniem.
Udało nam się uzyskać środki z miasta, częściowo zapłaciła też Federacja, więc udało się dopiąć budżet. Oczywiście w 2022 roku pandemia jeszcze pełzała, byliśmy w jej końcowej fazie. Przyjechało tylko około 40 konkursów, podczas gdy zwykle jest ich ponad 80. Głównie Azja nie była obecna, tam panował największy lęk przed przywiezieniem wirusa do Europy. W każdym razie wspaniała grupa dotarła do Bydgoszczy. Spotkanie odbyło się w Młynach Rothera, które są znakomitą lokalizacją. Mogliśmy naprawdę pochwalić się miastem, pokazać, że potrafimy rewitalizować przestrzenie. Byli zachwyceni nie tylko miejscem, ale i samą atmosferą. Okolicę zdobi wielki gmach Opery Nova, a uroku temu miejscu dodaje rzeka. W ostatnim dniu, kiedy nasi goście wyjeżdżali do Warszawy na lotnisko, spędziliśmy też kilka godzin w Toruniu, pokazując zabytki miasta.
Z anegdot… mieliśmy historię z bagażami. To była klątwa tego wydarzenia. Ludzie przylecieli z różnych stron Europy i świata, ale ich bagaże nie. Przez cztery dni niektórzy nie mieli swoich walizek. Dopiero w dniu wyjazdu dotarły do Bydgoszczy ostatnie bagaże.
A.A.: Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Ignacego Jana Paderewskiego należy nie tylko do Federacji Genewskiej, ale także jest członkiem Fundacji Alink-Argerich?
H.M.: To jest właściwie zabawna anegdota. To był chyba rok 1998. Wieczorem w sali koncertowej przy ulicy Staszica odbywały się przesłuchania. Nagle usłyszałem drapanie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem wysokiego blondyna. To był Gustaw Alink, który przyjechał z Holandii, bo usłyszał, że w Bydgoszczy odbywa się konkurs.
Od tamtej pory jesteśmy zaprzyjaźnieni. Jesteśmy członkiem Fundacji Alink-Argerich, którą założył razem z wielką Martą Argerich. To fundacja skupiająca wyłącznie konkursy pianistyczne, a od niedawna także masterclassy i festiwale pianistyczne. Gustaw Alink to chyba największy fachowiec na świecie, jeśli chodzi o konkursy pianistyczne. Jest zorientowany we wszystkim, co się w tej dziedzinie dzieje.
A.A.: Bydgoszcz – ósme miasto w Polsce pod względem liczby ludności, a więc nie ze ścisłej czołówki. Zastanawiam się, jakie to rodzi trudności w organizacji tak wielkich wydarzeń na skalę światową, jak Konkursy Pianistyczne.
H.M.: Nie powiedziałbym, że to rodzi kłopoty. Może tylko konkurencja jest większa, bo widzimy, jak powstają coraz to nowe inicjatywy. Ale nie można się na to oglądać ani tego obawiać. Przed nami stoją nowe wyzwania. Być może zmienimy formułę jury albo zwiększymy wysokość nagród. Dziesięć, piętnaście lat temu 62 tys. euro na wszystkie nagrody robiło wrażenie. Dziś to kwota, która odpowiada pierwszej nagrodzie w Konkursie Chopinowskim. Jeżeli chcemy być konkurencyjni i przyciągać pianistów, umożliwiając im wykonywanie dowolnego repertuaru, a przy tym zaoferować im prestiżowe nagrody, musimy się dostosować. Ale to wymaga dodatkowych środków.
A.A.: Czyli nie straszne burze, nie ważne gdzie – liczy się po prostu jakość wykonania i organizacji danego konkursu.
H.M.: Tak, dokładnie. Gdybyśmy nie zadbali o wysoki poziom konkursu – pod względem programu, regulaminu, kryteriów – nie mielibyśmy prestiżu. Za tym musi iść kryterium jakości, począwszy od siedziby Towarzystwa, poprzez poziom korespondencji, aż po gesty kurtuazyjne, takie jak spotkanie z prezydentem miasta czy ceremonia zakończenia konkursu. To wszystko składa się na efekt całości.
A.A.: Kolejny temat jest trudny, ale nadal aktualny i budzący kontrowersje. Chodzi o traktowanie artystów rosyjskich po wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej, a może, jak Pan to określił w książce, rosyjsko-europejskiej. Wiele głosów mówiło o łagodniejszym podejściu do artystów rosyjskich. Jakie jest Pańskie zdanie na ten temat i jakie decyzje podjęło biuro konkursowe?
H.M.: To bardzo bolesny temat. Kiedy wybuchła wojna, myśmy na jednej fali z Ministerstwem Kultury i Filharmonią, która jest instytucją ministerialną, zaakceptowali rygor: nie zapraszamy Rosjan. To samo stało się w sporcie – na przykład na Igrzyskach Olimpijskich Rosjanie mogą startować, ale pod neutralną flagą. My mieliśmy jurora Rosjanina, laureata naszego konkursu z 2007 roku – Nikitę Mndoyants, który uciekł w ostatnich dniach lutego 2022 roku z rodziną przez Petersburg, Helsinki, Skandynawię do Francji. Tam otrzymał rezydencję.
Pamiętam, że obawiałem się, czy zapraszając go, nie napotkamy problemów, choć wystąpił oficjalnie przeciwko Putinowi i polityce Kremla. Konsultowałem się wtedy z rzeczniczką Straży Granicznej, która powiedziała mi coś istotnego: jeśli Mndoyants leci z Francji do Polski, to leci ze strefy Schengen i nie podlega żadnym szczególnym kontrolom. Tak też się stało.
Wykluczyliśmy z konkursu rosyjskich kompozytorów. Dyrektor artystyczny Filharmonii w Bydgoszczy, który jest Ukraińcem, oświadczył, że nie będzie dyrygował żadnym utworem z rosyjskiego repertuaru ani występował z rosyjskim solistą. Rosyjscy kandydaci nie otrzymali wiz do Polski, co automatycznie wykluczyło ich z konkursu. Natomiast ci, którzy kształcili się na Zachodzie i posiadali wizę Schengen, mogli przyjechać i wziąć udział w przesłuchaniach – mieli do tego prawo. W ten sposób wielka polityka wpłynęła również na świat kultury.
Czy przywrócić teraz rosyjskich kompozytorów do repertuaru? Może z czasem będzie trzeba, bo trudno wyobrazić sobie konkurs pianistyczny bez Rachmaninowa, Czajkowskiego czy Szostakowicza. Ale w tej chwili jest to dla nas zbyt kontrowersyjne. Rosjanie płacą za haniebną politykę swojego kraju. Muszę jednak podkreślić, że nie działamy w próżni. Konkurs powstaje we współpracy z Akademią Muzyczną i Filharmonią. Jeśli któraś z tych instytucji państwowych powie, że nie możemy czegoś zrobić, musimy to uwzględnić.
A.A.: Jakie nadzieje wiąże Pan z przyszłymi edycjami konkursu?
H.M.: Konkurs musi się rozwijać, nie może się zasklepić. W perspektywie trzech lat konieczna będzie zmiana szefa jury. Powinno to być nowe pokolenie – może czterdziestolatek, nie osiemdziesięciolatek. Rozważamy propozycje kilku fantastycznych pianistów. To nie musi być Polak – może być cudzoziemiec. Nie planujemy ingerować w regulamin, który już teraz jest dopracowany pod kątem jakości. Oferujemy pianistom najszerszą możliwość repertuarową – to konkurs wirtuozowski, nie monograficzny
Być może zmienimy strukturę jury, ograniczając liczbę pedagogów na rzecz wykonawców. Może zwiększymy liczbę jurorów. Wszystko zależy od pieniędzy. Jeśli nasze główne instytucje – miasto i ministerstwo – zrozumieją, że warto inwestować w to przedsięwzięcie, możemy rozwijać konkurs na skalę marzeń. Sto lat temu w Bydgoszczy pojawili się fantastyczni ludzie, którzy zrobili coś wyjątkowego dla tego miasta. Jestem dumny, że wchodzimy w ich ślady. Kierunek jest ten sam – i tak powinno zostać.
A.A.: Czy teraz, gdy funkcję Dyrektora Międzynarodowych Konkursów Pianistycznych przejęła Pana następczyni – Agata Szpadzińska, będzie Pan kontynuował serię Wielki akord? Czy możemy spodziewać się kolejnego tomu?
H.M.: Powiem tak: przy pracy organizacyjnej powstał tzw. skutek uboczny. Od 1980 roku byłem dziennikarzem, więc imperatyw pisania nie był dla mnie objawieniem. Po prostu cały czas notowałem, zapamiętywałem różne epizody, wydarzenia, koncerty, rozmowy, a potem, po paru latach, siadałem i spisywałem Wielki akord. Pierwszy, potem drugi, trzeci, a teraz czwarty. To są moje wspomnienia. Ponieważ w 2022 roku odszedłem z organizacji bezpośredniej, zostawiając ją w rękach mojej następczyni, na czwartym tomie poprzestanę. Więcej Wielkich Akordów nie będzie. To jest ponad 800 stron wspomnień. Uwieczniam ludzi, którzy przejeżdżali do Bydgoszczy, przeżywali wielkie artystyczne uniesienia, wygrywali konkurs albo go przegrywali. Jest to opowieść o tych ludziach i mojej tam obecności. Jestem więc narratorem, a bohaterem zbiorowym są muzycy, którzy pomagali mi utkać kolejny gobelin – ten, który Szwalbe wymyślił w Filharmonii Pomorskiej.
A.A.: Życzę zatem zasłużonego odpoczynku i spokoju. Dziękuję serdecznie za rozmowę, Panie Dyrektorze.
Honorarium autora dofinansowano ze środków Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego w ramach Funduszu Patriotycznego – edycja 2022 Wolność po polsku
Druk dofinansowano z budżetu Samorządu Województwa Kujawsko-Pomorskiego